Trzy tygodnie temu zamówiłam kalosze.

Nie żebym nie miała kaloszy. Miałam. Dwie pary. Ale obie wąskie. Tak wąskie, że aby je zdjąć po spacerze z psem, musiałam się zmęczyć i spocić.
Męczyłam się, pociłam i złościłam tym, że się męczę i pocę.
Mogłam oczywiście chodzić w innych butach. W sztybletach (pasują do dresów?). W trampkach (wiązać dwie sznurówki? Boże!). W laczkach (po zabłoconych ścieżkach nad rzeką?).
Nie bardzo.

Dlatego kupiłam nowe kalosze.
Szerokie.
Tylko wsunąć nogę jedną, drugą, a później wysunąć. Ze znośną lekkością gumowego bytu. Z gracją Kopciucha, na którego nie zwracają uwagi nawet książęta w wieku siedemdziesiąt plus.

Kupiłam kalosze, bo mi się nie chciało wzuwać, zzuwać, zawiązywać, rozwiązywać, a nawet zaglądać do szafki z butami. 

Czułam, że problem jest dużo głębszy niż włożyć i zdjąć kaloszki. Od kwietnia nie znalazłam w sobie siły, żeby nagrać kolejny odcinek podkastu. Od czerwca nie napisałam do Ciebie żadnego listu. Od zawsze mam wstręt do social mediów, w których publikuję z takim oporem, z jakim trzydzieści lat temu przyswajałam przebieg zmienności funkcji.

Problem był w słowach.

W tym, że jest ich za dużo. Każdy mówi na każdy temat. Każdy zna się na wszystkim. Każdy musi gadać, a nawet jak nie musi, to się zmusi, bo trzeba ciągle sprzedawać. Siebie. Produkty. Usługi.

Show must go one.

Na Instagramie i na Facebooku należy bez przerwy, jak mówi mój kolega pisarz, cytuję: „napierdalać”.
Instagram i Facebook to wielkie centra handlowe otwarte w dni powszednie, w soboty i we wszystkie niedziele. Całą dobę.

Nie. To nie dla mnie. Przede wszystkim dlatego, że słowa się we mnie skończyły.

Słowa literackie i nieliterackie. Czasem znajduję kilka niecenzuralnych (jak powyżej), które zupełnie wystarczają do opisu świata.

Parę dni temu, kiedy łaziłam w szerokich kaloszkach po zabłoconym interiorze z głupim psem, wpadła mi w ucho piosenka kapeli Micromusic.
Tak mi się nie chce

Przesłuchałam jej kilkanaście razy.
O tym, że „jeszcze kiedyś będę seksi”.
I że „z popiołów wyskoczę w kieckę”.

Seksi jak seksi, od dawna jestem w targecie herosów z pobliskiego domu opieki o dumnej nazwie Olimp.
Ale z popiołów słów w kieckę słów jeszcze spróbuję wskoczyć*.

To tekst z ostatniego newslettera-storylettera. Chcesz otrzymywać od czasu do czasu podobny list? Wiesz, co zrobić, prawda?