Wciąż podkreślam w książkach dłuższe i krótsze fragmenty. Z przyjemnością zaznaczam passusy, które robią na mnie wrażenie; z dużo mniejszą ochotą zdania, w których znajduję błędy (coraz więcej na rynku niechlujnie wydanych powieści).
Czasem dyskutuję z autorami, autorkami.
„Nieprawda”.
„Co to za pomysł?”.
„Do kogo to?”
„Dokumentacja, panie, dokumentacja!”
„Głupoty”.
Niektórych marginesów trochę się wstydzę. Zdarzały się w moim życiu takie momenty, w których wierzyłam, że wszystko, co się zdarza i nie zdarza, to moja wina. Może nie wina, ale na pewno odpowiedzialność*.
„Zastosuj”.
„Sprawdź”.
„Poszukaj!”
„Co to jest równość?”
„Ja. Prawie zawsze.”
Wszystkie marginesy okazują się po latach dowodem nie-dojrzałości.
Zawsze rozwoju.
I czasu, który – jak wiadomo – jest doskonale (u)pływającym skurczybykiem.
Olimpijskim medalistą.
Wciąż podkreślam.
Zaznaczam.
Tropię to, co wartościowe i ani trochę.
W sobie również.
Bo najlepiej się czuję na marginesach.
W przypływach i odpływach.
* Nie. Jednak wina.